czwartek, 4 września 2008

Psychodynamiczna narośl umysłowa

Przygotowując się do egzaminu z przedmiotu o wdzięcznej nazwie Osobowość doszłam do wniosku, że mój sposób myślenia jest niepokojąco zafiksowany na ideach psychodynamicznych (niewtajemniczonym wyjaśniam, podejście psychodynamiczne odrzuciło dwa z czterech podstawowych freudowskich założenia o kompleksie Edypa i centralnej w rozwoju osobowości roli popędów seksualnego i agresywnego, akceptując jedynie założenia dotyczące doniosłej roli procesów nieświadomych oraz konfliktów i sposobów bronienia się przed nimi). Pojęcia takie jak nieświadomość, mechanizm obronny czy neurotyzm funkcjonują w moim umyśle od lat i używam ich do opisywania zastanej rzeczywistości w sposób odruchowy. Do tej pory ich istnienie było dla mnie niemalże tak oczywiste, jak to że Ziemia kręci się wokół Słońca. Do głowy mi nie przyszło, że tak właściwie są to tylko typowe konstrukty teoretyczne przy pomocy, których można w zgrabny sposób opisać jakiś fragment obserwowanej rzeczywistości i to wszystko! Studiując kolejne modyfikacje teorii Freuda, czy też z zupełnie odmienne podejścia do problemu osobowości tworzone z perspektywy psychologii behawioralnej, humanistycznej czy poznawczej złapałam się na tym, że traktuję je wszystkie jak plejadę dziwolągów, niemających nic wspólnego z rzeczywistością. Prawdopodobnie było to związane z tym, że paradoksalnie (biorąc pod uwagę moją miłość do myślenia psychodynamicznego) przez lata opowiadałam się za empiryzmem w nauce, wychodząc z założenia, że rzeczywistości nie da się poznać za pomocą samego umysłu.

Uratował mnie Jung. Zapoznając się jego ideą archetypów (najbardziej pierwotnych form danych rzeczy, podobne u wszystkich ludzi, związane z uniwersalnymi tematami dobra i zła, płci, narodzin i śmierci, silnie nacechowanych emocjami i ujawniających się głównie w fantazjach, wolnych skojarzeniach, snach i objawach psychotycznych) poczułam, że po raz pierwszy od wielu lat jestem w stanie zaakceptować całą sobą jakiś nowy pomysł na opisanie zastanej rzeczywistości.

Doktor Tomasz Cz. tłumaczył nam na konwersatoriach z osobowości, że jednym z głównych zadań współczesnej psychologii jest to, aby przedstawiciel poszczególnych orientacji nauczyli się ze sobą rozmawiać i znaleźli wspólny metajęzyk, pozwalający spojrzeć na pacjenta/klienta szerzej, z wielu różnych perspektyw. Nasuwa się, więc pytania, czy jako młody psycholog/pedagog powinnam dążyć do myślenia w pełni relatywistycznego w myśl ulicznej mądrości zależy jak leży, czy może lepiej twardo opowiedzieć się za jakąś ideą, by móc prowadzić dyskusje z góry upatrzonej pozycji?

3 komentarze:

Jo pisze...

Ach, gdybyż to było takie proste...

Podobno najlepiej być umiarkowanym relatywistą, ze skłonnością ku jednemu paradygmatowi - ja wybrałam strukturalizm i symbolizm. To naprawdę bardzo ułatwia życie ;)

Klonowa Wróżka pisze...

ciezko przychodzi mi sie przyznac, ale im dalej w las, tym wiecej drzew zaslania mi obraz swiata. innymi slowy - w wiekszosci przypadkow postepuje instynktownie i daje sie poniesc chwilowym emocjom, zwlaszcza w ferworze dyskusji. i o czym to swiadczy? ;)

florence pisze...

Może lepiej warto symultanicznie rozpatrywać każdą kwestię w różnych paradygmatach. Można wtedy zobaczyć przez przypadek to, od czego dalecy bylibyśmy stosując zasadę "zależy jak leży". Wymaga to sporo wysiłku i przebijania się przez białe plamy, ale warto.